top of page
Szukaj
Zdjęcie autoraLena Prokopczyk

KOŁO

"Czytać geometrie. Opowiadania o sztuce w nurcie abstrakcji geometrycznej"


Nie trzeba dalece szukać przykładów osób, które lubią się rozbierać. Niemalże w każdej grupie, utworzonej sztucznie, bo społecznie, znajdzie się choć jedna jednostka z zacięciem ekshibicjonistycznym. Można to zaobserwować podczas imprez suto zaprawianych alkoholem, kiedy w późniejszych godzinach padają wyzwania i wyznania prowokacyjne, ot żartobliwie rzucone propozycje gry w rozbieranego pokera, czy mniej wysublimowanej wersji w "prawda czy wyzwanie". Kto nigdy nie wpadł na pomysł publicznej kąpieli w miejskiej fontannie jak Krzysztof Niemczyk , niech pierwszy rzuci kamień. Wszystkim zgromadzonym robi się wtedy nieco cieplej na duszy, wewnętrzny ogień rozpala ich poczucie wstydu i można rzec, niezdrowej ciekawości. Spoglądają na siebie wyzywająco, a rozedrganie dochodzi do wrzenia, kiedy samo wyobrażenie oglądania i bycia oglądanym narasta. Niepewność, czy ktoś się zdecyduje na ten krok ostateczny. Chęć udowodnienia swojej swobody, frywolności niby kwiat purpurowy rozkwita w piersi i już, już, samemu jest się gotowym, dojrzało się do tego, do aktu odwagi, aktu wyzwolenia. Nie zostawiając pola zwątpieniu, ściąga się łaszki, zanim opuści nas niecodzienna nuta szaleństwa. I oto jesteśmy, narodzeni na nowo, stworzeni, strwożeni, wstrząśnięci, pobudzeni do granic, doznajemy katharsis.



Odzienie w życiu naszej bohaterki stanowiło jedynie funkcjonalną formę już od czasów liceum plastycznego. W tym burzliwym okresie, kiedy ciało dojrzewa, a umysł nie jest jeszcze na nie gotowy, rozbieranie się jest aktem samopoznania. Samoświadomość, tak upragniona po latach poczwarzych, jest synonimem dorosłości, obietnicą stabilizacji po przejściach. Wtedy to, w owym liceum, spotkała na swojej drodze osobowości zbieżne ze swoją własną, tak samo niepewne i tak samo pragnące wielkich namiętności, wielkich przeżyć, słowem każdej wielkości, jaką można sobie wymarzyć, obierając drogę sztuki.


Pierwsze zetknięcie z nagością nastąpiło szybko, podczas standardowych lekcji rysunku anatomicznego. Mężczyzna w średnim wieku, usadzony pośrodku pracowni, pozował niestrudzenie, okazując nagi tors i spokojnie zrezygnowane przyrodzenie leżące wśród włosów łonowych. Studentki, gdyż studentów było tam niewielu, wchodząc do sali, oblewały się rumieńcem pensjonarek, czym prędzej zajmując sztalugi znajdujące się za modelem, tak aby nie widzieć genitaliów. Aby nie gapić się, jakby powiedziały ich matki, aby nie musieć rysować tych części intymnych, które budziły w nich wstyd i fascynację. Nie to, żeby model wydawał się atrakcyjny dziewczętom o 20 lat młodszym, jednak nauczone myśleć wedle katolickich prawideł i pruderii mieszczaństwa, były tak szokująco ciekawe, tego, co dzieje się poniżej pasa mężczyzny i równocześnie, tak była im ta ciekawość zakazana, że wolały, dla spokoju ducha, nie patrzeć, nie widzieć, a już z pewnością nie obserwować i nie odwzorowywać anatomicznej męskości. Sytuacja ta powtarzała się wielokrotnie jeszcze, mimo upomnień profesorskich o bezstronności artysty, o ciele jako obiekcie, o bezwstydzie obiektywizmu.

„-Rysujcie człowieka jakbyście rysowały czajnik” -powtarzał mistrz.

Mimo to, sztalugi same z siebie, co lekcję, wędrowały za plecy pozującego. Wszystko się jednak po pewnym czasie opatrza, niewygody tworzenia stłoczonym w jednym kącie, zaczynają doskwierać, znużenie i ciasnota przełamują zawstydzenie. Struktura lekko się dezorganizuje, a ostateczne przesilenie następuje, kiedy jedna z wyżej wymienionych osobowości, prowokacyjnie wyciąga sztalugę na środek pracowni, frontem do przedstawienia, i w pełnej skrupulatności, wykonuje studium genitaliów. Od tej pory sytuacja rozpręża się. Genitalia, na powrót stają się zwykłą częścią ciała, jak ręka czy oko, nauki matek i patriarchów idą w las i zaczyna się dla uczennic nowa era, era sztuki cielesnej.


Mijają miesiące edukacji, kiedy świadomość pracuje nad odrzuceniem wstydliwości, gdy następuje kolejny przełom, jaki jest możliwy tylko podczas osobliwej aury pleneru malarskiego. Wyjazdy młodych ludzi, którzy wspólnie śpią, jedzą i pracują, wprawiają obecnych w stan zjednoczenia, zjednania wzajemnego. Między obcymi sobie ludźmi pojawiają się sytuacje intymne. Korzystanie z łazienki staje się wspólną sprawą, kiedy ktoś inny na nią czeka. Śpisz, myjesz się, przebierasz, smarujesz kremem, a wszystko to w relacji z innymi. Granice jednostki stają się jakby cieńsze, „obszar wspólny, obszar własny” wymagają re definicji. Dlatego nie dziwi nikogo sytuacja, kiedy koleżanki proszą jedną z nich, żeby się rozebrała zapozować do obrazu. Co ciekawe, bardzo wielu ludzi, których twórca pyta, czy mu zapozują, od razu zapytuje: „-czy aby nago?” Więc tak, w tym przypadku nago. Czemu nie, ostatecznie po całorocznym treningu oswajania nagości można użyć, użyczyć także tej swojej własnej na potrzeby sztuki. Oczywiście, potem koleżanki rozbiorą się ze wzajemnością. Tak rozbieranie się wchodzi na stałe do kanonu behawioralnego artystek. Pozorna nieistotność i nonszalancja rozbierania się ma dla nich istotną wartość. Fakt, że potrafią bez skrępowania, w jednej chwili, zrzucić ubranie, jakby tylko zdejmowały płaszcz, fakt, że nie ma dla nich znaczenia czy są nagie, czy ubrane, ma dla nich, sam w sobie ogromne znaczenie. Czuły, że są artystkami. Czuły, że żyją sztuką, że żyją w świecie sztuki, który jest wolny od uprzedzeń, wolny od małomiasteczkowej moralności, wolny od wstydu, wolny od infantylizmu, wreszcie -wolny od ubrań. Wkrótce rozbierały się nie tylko dla powstawania sztuki, jako obrazów i rysunków czy rzeźb, wkrótce sam akt rozbierania stał się dla nich sztuką.

Wspominając te radosne wybryki, z których żaden nic nie znaczył, ze względu na to, że dział się w liceum i nie był nigdy udokumentowany, zastanawiała się nad obecnym stanem swojego ducha. Była niespokojna. Dręczyły ją myśli o świecie sztuki, który wdzierał się pazurami do jej świata sztuki prawdziwej. Wdzierał się w sposób paradoksalny, mianowicie całkowicie ją ignorując, nie mając z nią nic wspólnego. Drażniło ją to. Dzisiejszy świat sztuki to nie jest świat artystów, którzy tworzą, nie tych, którzy żyją sztuką, są dla niej stworzeni, sami są poniekąd działami, żywymi dziełami sztuki, tak jak ona była. Nie, to nie byli ludzie, którzy się spotykali, działali wspólnie, wspólnie myśleli i tworzyli. Dzisiejszy świat sztuki to były instytucje. Zimne, obmierzłe instytucje, bezlitosne domy aukcyjne sprzedające obrazki do salonów nowobogackich, którym się powiodło w handlu telefonami komórkowymi i sprzętem wędkarskim, obrazki do sypialni dzieci, które chcą widzieć misie i baletnice w pastelowych kolorach. Nawet ci malarze, chałturnicy, godzący się na upadlające tematy, nie mają nic do powiedzenia w tej rynkowej machinie, dostając 60% od ceny sprzedaży, bez możliwości sprawdzenia gdzie ich dziełko trafiło. To samo działo się z konkursami i stypendiami, wystawami współfinansowanymi przez państwo. A gdzie wolność, gdzie bohema, gdzie nasze elity, którymi artyści w końcu być powinni. Dręczyło ją to, tym mocniej im mocniej zakłócało spokój jej działań.

Miała teraz swój system, wypracowany latami system ideologiczny, który nie pozwalał jej na takie wahania równowagi. Wiedziała, z całą pewnością, że aby wzbogacić sztukę, tę boginię, której oddaje cześć od najmłodszych lat, musi osiągnąć dojrzałość. Dojrzałość była kluczem do wielkich dzieł, była niezbędnym stopniem, który musiała zdobyć, aby móc swobodnie tworzyć rzeczy wielkie, znaczące. Dojrzałość była tym, co wyróżniało wielkich artystów, czyniąc ich wielkimi. Czuła, że mimo swojego wieku, długoletniej praktyki zawodowej i posiadanego warsztatu, nie osiągnęła jeszcze pełni dojrzałości. Ten moment miał dopiero nastąpić. Czuła jak się zbliża, jak wypełnia ją, zamyka otwarty krąg, którym jest, aby mogła stać się jednostką pełną, przestać łaknąć i móc tylko dawać, tworzyć, nie odczuwając tęsknoty za pełnią. Grecy wyróżniali trzy rodzaje miłości. Eros miłość erotyczną, miłość tęskniącą, z braku tego, czego nie mamy, Philos, czyli miłość do naszych podobieństw i miłość idealną Agape- bez oczekiwań, bez potrzeb. Taką miłością właśnie chciała kochać sztukę. Miłością idealną, nieproszącą o nic, nie oczekującą, skomlącą, tylko miłością pełną, prawdziwą, idealną.

Analizując świat i siebie, doszła do wniosku, że kluczem do osiągnięcia pełni jest koło. Koło jako figura geometryczna, koło jako kula, okrąg, cykl, całość, jedność. Mylił się Malewicz, malując czarny kwadrat. On nie był początkiem i końcem. Nie był absolutem. Może w swoich kolorach, rozpiętością pomiędzy czernią i bielą, owszem, wyrażał wszystkie barwy, jakie mogłoby wychwycić ludzkie oko, jakie mógłby wytworzyć świat. Jednak kwadrat był pomyłką. Pewnie ten błąd nastąpił wskutek jedności z materiałem, Malewicz nie zauważył, że forma płótna, kartki czy innego podkładu narzuca mu się, przenikając z podświadomości, odciska powidoki, które, wg Strzemińskiego wywołują uczucie harmonii, a w konsekwencji piękna i dlatego nieświadomie jej użył. Chociaż, może jednak nie popełnił błędu, chciał się odnieść tylko do malarstwa, nie do całej sztuki, dlatego musiał się okroić, odciąć pełnię okręgu, tworząc jedynie kwadrat. Ale malarstwo to mało, jedna dziedzina, jeden odłam. Świat, wszechświat, sztuka, energia, wszystko jest kołem. Niech sobie malarstwo już będzie kwadratem, jeśli tego chce Malewicz, ostatecznie i tak jest częścią kręgu. Dotychczasowe jej życie nie zadowalało jej. Cechowała się charakterem burzliwym, chwiejnym, przestępowała od bieguna do bieguna, w swoich maniach i kompulsjach. Mówiono jej to, już od dzieciństwa, że nie umie panować nad sobą, że z jej filigranowej postaci, chwilami tak ujmująco słodkiej, wydziera się demoniczne alter ego, chcące szarpać, niszczyć, dewastować wszystko na swojej drodze. Przypisywano to, łącząc z zamiłowaniem do rysunków, jej artystycznej duszy. Tak łatwo w rodzinie tłumaczy się szaleństwa, pobłaża się im, wpisując w zestaw cech wrodzonych, z którymi próżno jest walczyć, żeby zyskać spokój. Pokutuje tutaj mit artysty jako osoby niezrównoważonej, bo cóż jest bardziej romantycznego niż cierpiący artysta. Do tego stopnia zaczarowani są tym wizerunkiem laicy, że nie wyobrażają sobie, że rozdarcie młodej duszy może mieć inne przyczyny niż urodzenie się artystą. Artysta ze swej definicji powinien być nie zrozumiany, a nie zrozumiany w potocznym języku, odczytać można jako szalony. Szczęśliwi rodzice tych dzieci, które przejawiają zdolności manualne. Wszelkie neurozy, nerwice można wtedy tłumaczyć „artystycznym duchem” i zaniedbywać małe psychiki z machnięciem ręką. Tak u niej, odkąd sięgała pamięcią nazywana, była „szaloną artystką”, następnie „artystka” i „szalona” zlewały się w jedno i zaczynały zastępować się wzajemnie na swoich miejscach. Tam, gdzie napady złości dziecka, nazywane były wybuchami twórczej energii „artystki”, która nie znalazła ujścia, nastoletnie akty destrukcji i wandalizmu były „artystycznym szaleństwem”, u młodej dorosłej kobiety, stały się dla rodziny już tylko „szaleństwem”. Przekuwanie neuroz w prace jest całkiem zgrabną metodą terapii, ona jednak doświadczała wyższego, przeczącego tym teoriom stanu zaburzenia. Pracowała rzetelnie nad swoim malarstwem, wkładając w nie, jakby to powiedzieli rodzice, całą „artystyczną duszę” mimo to, nie znajdowała ukojenia. Towarzyszył jej ciągły lęk, związany z najdrobniejszymi przedsięwzięciami, wątpiła w swoje zdolności, nigdy nie była pewna czy uda jej się skończyć obraz, czy zdoła przenieść swój koncept na płótno, czy jej dzieło zostanie pozytywnie odebrane. W świecie artystycznym lęki te są systematycznie podsycane, cyklicznymi konfrontacjami z odbiorcami, z mistrzami, z kuratorami, na wystawach i przeglądach. Jednak największą jej bolączką, jakże prozaiczną i uniwersalną było to czy będzie kiedyś szczęśliwa.

Sartre napisał kiedyś historię człowieka szczęśliwego. Mężczyzna, występujący w opowiadaniu, pewnego dnia postanowił stać się szczęśliwy. Aby to osiągnąć, zaczął naśladować innych, znanych mu szczęśliwych ludzi, postępował według narzuconego ładu społecznego, wstawał rano, wiązał krawat, jadł śniadanie i szedł do pracy. Codziennie wracał do domu, spożywał wyznaczone posiłki, rutynowo kładł się spać i znów wstawał rano i wiązał krawat. Posiadał piękną, srebrną cukiernicę, która towarzyszyła mu przy każdym śniadaniu. Na swojej rzeźbionej pokrywce miał umieszczony uchwyt w kształcie kulki. Po zjedzeniu kanapek, popijając mocną poranną herbatę, brał nóż do masła i delikatnie nadpiłowywał tę kulkę u podstawy. Trwało to wiele dni, poranki następowały po sobie, ludzie dziwili się zmianie jaka zaszła w mężczyźnie, pytali go, jak to się stało, że jest takim szczęśliwym człowiekiem. Podsuwali różne rozwiązania, najczęściej miłosne, ale nie umieli odgadnąć. Mężczyzna nadal wstawał rano, wiązał krawat i siadał do śniadania. Pewnego dnia kulka odpadła od cukiernicy. Wziął ją do ręki, obejrzał, nabił pistolet i strzelił sobie w głowę. Na tym kończyła się historia szczęśliwego człowieka. Odkąd ją przeczytała, wracała do niej niby mantra. W gorsze dni widziała w niej siebie. Zwiedziła niejeden targ staroci, ale znalazła dla siebie taką cukiernicę, na wzór opowiadania, srebrną, z kulką na zwieńczeniu. Cukiernica stała teraz przed nią na stole, gładziła opuszkiem wskazującego palca i kciuka okrągły uchwycik na kopule. Momentami zsuwała palec w dół, po krągłości i odnajdywała nieregularne spojenie z pokrywką, badała je delikatnie, drapała nierówności, wbijała paznokieć w szczeliny. Ta kulka była symbolem jej życia. Była krągłym brzuchem jej matki, w którym się zaczęła. Była okrągłymi kamykami, które zbierała do gry w ciupy z rodzeństwem, była szklaną kulką z barwnymi wstążkami wewnątrz. Była stoczeniem się z górki zarośniętej pokrzywami po upadku z drzewa i każdym pęcherzykiem powstałym od oparzeń. Była narastaniem endometrium w jej młodej macicy, cyklem księżycowych krwawień. Obracała jej dniem i nocą, toczyła ją, otaczała jej własnym ciałem i miała zamienić ją na powrót w atom okrągłej planety.

Planowała wyjazd. Plan całej podróży ułożył się w jej głowie prawie bezwiednie, lecz logicznie, korzystając z wcześniejszych doświadczeń. Lubiła w chwilach wzburzenia naśladować swoich poprzedników, protoplastów sztuki, interpretując ich dzieła na nowo. Wyjątkowe upodobanie znalazła w performance, który jednoczył ją z dziełem. Performance był dla niej naturalną konsekwencją tworzenia plastycznego. Malując obrazy, tworząc rzeczywistość farbą i płótnem zaczęła zauważać istotność swojej cielesnej obecności w całym procesie. Lubiła malować nago. Często w pracowni odkręcała kaloryfery, zamykała szczelnie okna, włączała farelkę, żeby stworzyć sobie idealne warunki do pracy. Ustawiała lustro, opierając je o ścianę, rozbierała się i dopiero zaczynała malować, a malowanie wytwarzało cyrkulację. Jej wola, biegła poprzez wzrok do odbicia ciała, a ciało poprzez jej wolę urzeczywistniało jej odbicie na płótnie. Sprawdzała, czy ułożenie ciała jest właściwe, czy kolory rozgrywają się należycie, gdzie są zagięcia, zadrażnienia, zaokrąglenia. Praca z lustrem dawała pełniejsze efekty, nawet kiedy nie malowała siebie, oglądanie się w lustrze uczyło ją obserwowania prawdy. Jej ciało, organizm był skończonym systemem, małym uniwersum, doskonałym mechanizmem. Patrzyła jak jej ręka, na znak jej myśli, sięga po pędzel, palce chwytają go, delikatne ruchy mieszają farbę. Przeciągała kolorem po płótnie i jej myśl zyskiwała kontur, poruszała się przed sztalugą, odstępowała o krok, patrzyła na płótno, a ten krok był dla niej jak taniec. Świadoma wykonanego ruchu, patrzyła i odczuwała, jak stopa dotyka chłodniejszej posadzki, najpierw podbiciem i palcami, przenosząc ciężar, kolejno na biodro, kolano i piętę. Stawała tak, i oceniała trafność gestów na płótnie, zerkała w lustro i oceniała swoją pozę. Odczuwała malowanie w swoim ciele, precyzyjne linie drżały mięśniami jej ramienia, szybkie gesty trzęsły jej torsem, łuki wychodziły z łopatki, nachylała się krąg po kręgu nad paletą, wyciskając farby, otwierała klatkę piersiową przy wdechu, momencie zastanowienia. Obraz miał swoją choreografię, której chciała być widzem, nie tylko uczestnikiem. Istotność tej choreografii była dla niej nierozerwalnym elementem działa, czasem nawet ważniejszym niż to, co zostawało na płótnie. Dlatego też uznawała performance za naturalną konsekwencję działań plastycznych. Nagrywała niekiedy te przedstawienia, które rozgrywała przed samą sobą. Prezentowała je potem na wystawach, czasem nawet odgrywała je na żywo, osobiście na wernisażach, ale najbardziej lubowała się w akcjach spontanicznych, w przestrzeni publicznej. Pewnego wieczoru, goszcząc u znajomych, znudzona bezowocnością dyskusji o nowych nurtach, postanowiła wyprowadzić ich świnkę morską na spacer. Na wzór Elsy von Freytag rozebrała się do naga i wyszła na ulice śródmieścia ze zwierzątkiem na rękach. Przeszła się tak ulicami, ludzie robili jej zdjęcia, zaczepiali ją, a kiedy zmarzły jej bose nogi, nie komentując tego wybryku, wróciła do mieszkania. Innym razem, parafrazując video Rasa Todosijevića „Czym jest sztuka” wybrała się na dziedziniec akademii w porze obiadowej. Wypisała na swoich powiekach wyraz sztuka, tak aby zamykając oczy, rozmówca mógł go odczytać, i zaczepiając studentów, przysiadając się do nich na ławkach, pytała ich: czym jest sztuka. Oczywiście bez ubrania.

Jednak to wszystko były dawne działania. Służyły poznaniu swoich granic, była ciekawa swoich reakcji na odbiór jej cielesności. Nie tyle sprawdzała swoje ciało, co jego miejsce w społeczeństwie. Teraz już się tym nie zajmowała. Nie miała potrzeby konfrontowania się z innymi jednostkami, które nie były tak świadome, jak ona. Stała się dla siebie samowystarczalna, a raczej, do tego dążyła. Nie potrzebowała już widowni, chciała doświadczyć samej siebie w pełni możliwości. Jedynym co miało być jej wykładnikiem to natura. Jej ciało, było odwzorowaniem kosmicznego porządku i w tym porządku funkcjonowało. Było jedynie od niego zależne, będąc jego częścią składową. Stąd, plan jej podróży do osiągnięcia jedności, zaczynał się od wyjazdu w głuszę.

Znalazła gospodarstwo agroturystyczne, w którym wynajęła pokój. Podobało jej się, że jest w pełni ekologiczne, że respektują dietę wegańską i korzystają z „darów własnych łąk i upraw”. Podróż trwała długo, ona jednak nie nudziła się wcale. Sprawdzała wszystkie niezbędne punkty planu, tak aby mogła zacząć go realizować zaraz po przyjeździe. Podczas pierwszego dnia pobytu wybrała się na długi spacer, aby poznać okolicę. Lipy kwitły przy głównej drodze we wsi. Zdjęła buty i drobne kamyczki żwirowego pobocza wbijały jej się w stopy. Szła i oglądała rośliny, lipy kwitną w lipcu, młode kwiaty zbiera się na syrop na jesienne przeziębienia. Żółte kwiaty dziewanny zaparza się na bóle menstruacyjne, babka lancetowata przyśpiesza gojenie ran, napar z dziurawca uspokaja, zjadając obfitość łąki przejmuje się jej zbawienną energię. Schylała się od czasu do czasu po kamyki o idealnym owalu. Są tutaj, dłużej niż my, myślała i będą jeszcze długo po nas. Położyła się na łące. Chłonęła ziemię i trawę, słuchała bzyczących owadów, zanurzała się w procesy które działy się pod nią.

Przez parę pierwszych dni chodziła na spacery, szukając odpowiedniego miejsca. Znalazła strumień, na którym jej zależało, stosowała dietę, oczyszczającą, wegańską, nie chciała by energia zwierząt zakłócała jej własną. Uprawiała ćwiczenia mające wzmocnić jej ciało, medytowała, odłączyła telefon, nie korzystała z Internetu. Nic nie miało zakłócać jej jedności z naturą.

Nadszedł dzień pełni księżyca, dzień naznaczony. Radosne podniecenie rozpierało jej wnętrze. Była gotowa, miejsce, które wybrała, leżało na ustroniu. Musiała dotrzeć tam przed świtem, aby zacząć rytuał z początkiem dnia. Spakowała torbę, jedzenie, które sobie przygotowała, wotywne kamienie, które zebrała uprzednio, była gotowa. Ubrawszy się szybko, opuściła gospodarstwo. Nastała szarówka i musiała się śpieszyć. Znalazłszy się na łące, odetchnęła z ulgą. Jeszcze świt nie nastał, miała czas, aby uspokoić myśli i zabiegany oddech. Oto ten dzień, w którym się dopełnię, myślała. Zamknęła oczy, wciągnęła powietrze nosem, głęboko w płuca, rozpięła suwak bluzy, kolejny wdech, uchyliła oczy, kolory nabierały wyrazu, ściągnęła bluzę. Zaraz będzie świtać, zdjęła pośpiesznie buty i skarpetki, rosa osiadła na trawie zaczęła lśnić w pierwszej jasności. Zdjęła bluzkę, nie trudziła się dzisiaj z zakładaniem stanika, było chłodno, szybko rozpięła spodnie, zsunęła je razem z majtkami i włożyła wszystko do torby. Podeszła nad brzeg strumienia. Między drzewami odnalazła wydeptaną wcześniej przez siebie ścieżkę. Wysoka trawa moczyła jej uda rosą i drapała miękką skórę szorstkimi brzegami. Błoto wcisnęło się między palce stóp z oślizgłym mlaskiem. Czuła wilgoć omszałych kamieni, zapach zatęchłych liści gromadzących się przy brzegu. Spojrzała na niebo. Wchodziło słońce. Włożyła nogę do strumienia. Tysiące drobnych igiełek zimna przekuło stawy w kostce, weszła drugą nogą. Zimna woda ma ją oczyścić. Jej chłód ma wypalić wszystkie związki z człowieczeństwem, jakie nabyła przez lata socjalizacji. Zanurzała się dalej, poczuła opór swojej woli przed zanurzeniem łona i odczytała to jako niezawodny znak, że postępuje słusznie. Ramiona, brzuch i piesi pokryły się gęsią skórką. Zanurzała się dalej, centymetr po centymetrze czując ból i wspaniałość swojego czynu. Powoli zanurzała brzuch, chłód powlekał skórę odrętwieniem i postępował z wodą, coraz wyżej, wlał się do pępka, biegł po kręgosłupie, zacisnął jej płuca, omiótł spierzchnięte sutki, wdarł się pod pachy. Nadgarstki i łokcie tak jak stawy biodrowe, kostki i pęciny, skamieniały, zesztywniały. Nabrała powietrza i zanurkowała. Wstrząs zacisnął jej zęby i przebiegł bolesnym skurczem od czubka czaszki do wnętrza ciała, stłumiony szum wody mieszał się w jej uszach z dudnieniem własnego serca. Wynurzyła się. Wyszła ze strumienia. Dzień nastał, a ona była oczyszczona.

Zaczęła swoją pracę pośrodku łąki. Niekoszona trawa rosła dziko, nieregularnymi kępami. Wybrała skupisko babki lancetowatej, jej wysoko wybujałe łodygi były mocne, idealne do zaplatania. Ujmowała kolejno pędy w palce i zaplatała w prosty warkoczyk. Nie odrywała ich od rośliny. Dobierała następne pasma i splatała je z powstającym łańcuchem. Posuwała się na wzór spirali, coraz dalej ku brzegom skupiska, gdzie rosły inne rośliny. Najpierw natrafiła na bujny perz. Jego gałązki były twarde, łamały się, ale nie przerywały. Koniczyna była problematyczna, musiała z nią postępować bardzo delikatnie, jedno szarpnięcie i łodyżki pękały. Nie chciała uśmiercać roślin. Tkała z nich makatkę, rosnący dywan. Coraz większy krąg po kręgu, doplatała byliny, dzikie zioła. Łagodnie ugniatała liście, wyginała łodygi, wiązała je ze sobą. Trwało to długo. Kropelki wody z pochylonych, obnażonych pleców, powoli wysychały w słabych promieniach słońca. Przesuwając się na kolanach, zdrewniałe części roślin wbijały jej się w łydki, kuły w pośladki. Jako dzieci zakładali się z rodzeństwem, kto przebiegnie boso najdalej po rżysku. Próbowali się ze swoim bólem tak jak ona teraz. Dotyk mokrych włosów na twarzy wzdrygał chłodem, kiedy się pochylała. Dopiero w połowie dnia wyschła zupełnie, ale niewygody zastępowały się wzajemnie. Niektóre trawy miały ostre krawędzie, zostawiały maleńkie nacięcia na skórze. Inne podrażniały ją swoim sokiem. Spotkała mrowisko, broniące pęku żółtej komonicy, poderwała się szybko, żeby się z nich otrzepać, ale i tak została pogryziona. Pieczenie, chłód, szczypanie, swędzenie, kłucie, uwieranie, drapanie, wbijanie, rozcinanie, palenie, oparzenie, wszystko to było niczym wobec wielkiego daru, jaki miała w zamian otrzymać. Przędła cały dzień, w pocie czoła, od wschodu do zachodu. Rozmiar okręgu wyznaczał czas trwania wędrówki słońca po niebie. Kiedy cienie się wydłużyły, a światło przybrało pomarańczową barwę, krąg był skończony. Obeszła go dookoła, podziwiając swoje dzieło. Wyjęła kamienie i rozmieściła je co parę stóp na obwodzie. Garść kamieni zabrała ze sobą do samego środka tej przedziwnej wyplatanki. Księżyc już od południa był widoczny na niebie, obserwował ją. Mieli się spotkać bezpośrednio po zmroku, twarzą w twarz. Położyła się na plecach. Jej pępek znajdował się tam, gdzie zaczęła zaplatać łodygi w skupisku babki. Okoliła pępek kamykami. Położyła głowę na ziemi. W dłoni trzymała coś jeszcze. Teraz księżyc nieśpiesznie wędrował po niebie coraz bliżej zenitu. Kiedy dotarł na miejsce, oświetlił ją jasnym blaskiem, wyjęła z dłoni małą, srebrną kuleczkę. Włożyła ją do pępka. Światło księżyca odbiło się w niej. Księżyc spojrzał na nią. Patrzył na ziemie i widział ją. Ona patrzyła na niego, odbijała się w nim, a on odbijał się w niej. Zlała się z nim, z ziemią pod sobą, z kołem traw, z kamieniami. Domknęła krąg. Była sztuką, była pełnią, była szczęśliwa.




1 wyświetlenie0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page